Starość to nie nieuchronność. Wiek to nieuchronność, a ten nie niesie z sobą negatywu, chyba. Negatyw jest w naszym umyśle, a ten można zakwestionować

Poradzić sobie z cudzą dezaprobatą na drodze do zmian

W przyzwyczajeniu do "świętego spokoju" rezygnujemy z rzeczy, na których nam zależy, gdyż boimy się, że komuś z tego powodu będzie przykro albo że się na nas rozzłości. Albo - jeśli decydujemy się na coś dobrego dla siebie - radość ta jest zatruta mieszanką poczucia winy i wstydu. Czy dając sobie - zabieramy innym?

 

 

 

 

 

 

Strach przed reakcją otoczenia większy niż przed samą zmianą

Strach przed czyjąś dezaprobatą w obliczu tego, czego pragniemy, często paraliżuje nas i zniechęca do sięgnięcia po to, zwłaszcza jeśli miałoby to się wiązać ze zmianami w ustalonych rutynach i "komforcie" osób dzielących z nami nasze życie. Musimy jednak wiedzieć, iż to nie jest strach dorosłego człowieka, którym obecnie jesteśmy. To obawa pochodząca z przeszłości, która nigdy nie została rozpoznana i należycie zaopiekowana, a która pojawia się za każdym razem, kiedy do głosu dochodzą nasze pragnienia. W głębi ducha boimy się reakcji mamy albo taty na to co "znowu wymyśliliśmy". Boimy się, że nas wyśmieją, upokorzą, na nas nakrzyczą, udowodnią, że to tylko głupia zachcianka i że tak naprawdę nie jest nam to do niczego potrzebne, a my - oprócz argumentu, że tego chcemy, nijak nie będziemy potrafić uzasadnić naszej potrzeby w "logiczny", przekonujący naszych decydentów sposób. Będziemy musieli przyjąć, że skoro inni tego nie mają, to my też możemy się bez tego obejść.

 

Jeśli takich sytuacji doświadczyliśmy w życiu wiele i wiele razy musieliśmy "przełknąć łzy" i zdusić swój smutek i gniew, z dużym prawdopodobieństwem będziemy tak czuć w swojej obecnej rodzinie, kiedy tylko odważymy się zechcieć czegoś znowu - zwłaszcza jeśli zechcemy tego ... "tylko" dla samych siebie.

 

Czy to, że czegoś chcę “wystarczy”, aby to mieć, czy trzeba konieczność tej potrzeby komuś “udowodnić”?

Obawy przed reakcją otoczenia z reguły nie doświadczają w dorosłym wieku ci, którzy nie doświadczyli jej w dzieciństwie. Jeśli czegoś chcą - po prostu to realizują. Jeśli ich rodzina czy otoczenie ma z tym jakikolwiek problem i wyraża sprzeciw, osoba wprowadza tę zmianę czy sprawia sobie coś tak czy owak, czując się z tym dobrze i jeśli nawet tę reakcję zauważa, nie ma ona wpływu na zmianę jej decyzji ani nie psuje ona jej dobrego samopoczucia. 

 

Gorzej jeśli wychowaliśmy się w domu, gdzie nasze potrzeby - z rozmaitych względów - nie były w pełni zauważane i uznawane. I to wcale nie chodzi o lizaka zamiast obiadu, markowe jeansy, gdzie w domu się za bardzo “nie przelewa” czy gwiazdkę z nieba. Chodzi o coś, co dla nas było ważne, ale niekoniecznie znajdowało się na domowej codziennej liście zakupów. I co wcale nie musiało być drogie, tak aby narażało tym domowy budżet na katastrofę. To mogła być jakaś niedroga zabawka (no, ale przecież tyle masz zabawek), wyjście do kina (możesz to obejrzeć za parę miesięcy w telewizji), ładna szczotka do włosów (grzebieniem też się uczeszesz), plakat ulubionego zespołu (nie będziesz wieszać w moim domu zdjęć tych satanistów!), własnego odtwarzacza kaset czy mp3 (możesz pożyczać od brata - on przecież nie zawsze używa), książki ulubionego pisarza (a po co ci? Będzie stać i się kurzyć. Idź do biblioteki), plastra na skaleczenie (to tylko małe zadrapanie - nie jęcz - nie dam ci plastra, bo nie potrzebujesz - to nic takiego). Długo by jeszcze wymieniać. 

 

Nasze małe i duże marzenia poległy - jedno po drugim - w starciu z żelazną logiką ich uzasadnionej niepotrzebności. Tylko czy… marzenia potrzeba logicznie uzasadniać, żeby były ważne? Czy muszą być logiczne? Czy wakacje pod palmami są logiczne? Przecież można pojechać równie dobrze na wieś do dziadków…

 

A jednak…

 

Co się dzieje z duszą takiego małego człowieka, którym wielu z nas było w przeszłości, którego potrzebom i marzeniom odmówiono ważności? Którego pomysł na radość został uznany przez najważniejszych w jego życiu ludzi, od których był całkowicie zależny, za bzdurę i jeśli nie przekonał ich co do logicznego uzasadnienia dla potrzeby jego realizacji - lądował w przysłowiowym koszu?

 

Trucizna zabijająca każdą radość

Kiedy ma się za sobą taką historię, nic dziwnego, że człowiek - jeśli w ogóle zechce czegokolwiek dla siebie, zaczyna być targany licznymi wątpliwościami - czy aby na pewno (i tu powinna paść stosowna liczba logicznych uzasadnień) tego potrzebuję? A może wystarczy mi to co mam? A może mam przewrócone w głowie? A może inni mają gorzej i to nieprzyzwoite z mojej strony, że ja będę mieć lepiej?

 

Emocje, które zazwyczaj nami targają w takich momentach, to z reguły wstyd i poczucie winy. Jeśli nie znamy ich natury myślimy, że robimy coś złego. Ale to tylko nasze błędne wnioski wyciągnięte z gorzkich doświadczeń. Chcemy czegoś dobrego dla siebie i widzimy smutną czy wykrzywioną niesmakiem czy niechęcią twarz w myślach i / lub w rzeczywistości. O co chodzi? Nasze dobro smuci czy złości kogoś, komu na nas zależy? Jak to! 

 

Zakładamy więc, że musieliśmy zrobić tym pomysłem komuś coś złego… 

 

I… rezygnujemy - żeby “nie przysparzać komuś smutku”. Ale nam się to do końca nie udaje, bo… jakiemuś komuś go jednak przysporzyliśmy i to nie jest byle kto - samym sobie.

 

Albo… wprawdzie nie rezygnujemy, ale wcale nas to, co sobie sprawiamy, nie cieszy. Jest zatrute - reakcją otoczenia albo… naszą własną reakcją. Albo - jedną i drugą. 

 

Tak dalece przyzwyczailiśmy się do logicznego uzasadniania niepotrzebności naszych potrzeb, że kiedy jakimś cudem usiłujemy jednak sprawić sobie coś dobrego - trucizna wiary, że robimy coś niewłaściwego - sączy się nam do serca, zabijając wszelką radość z nowej rzeczy, czymkolwiek ona jest.

 

Nie dać się zwieść czyjejś wykrzywionej twarzy

Aby powrócić do zdrowia - potrzebujemy wiedzieć jak wygląda ten stan, aby mieć jasny punkt odniesienia do czego należy wrócić. Poznajemy je po dobrym stanie naszego ciała i stwierdzeniu braku dolegliwości fizycznych. Nikt nie ma co do tego wątpliwości. Nie uczą nas jednak tego w szkole (a powinni moim zdaniem), że absolutnie integralną częścią naszego zdrowia fizycznego jest nasze dobre samopoczucie psychiczne i jeśli ono ucierpi - prędzej czy później nasze zdrowie fizyczne zostanie narażone na szwank i wpadniemy w choroby ciała. I że dobre samopoczucie psychiczne uzyskujemy wówczas, gdy zaspokojone są nasze ważne potrzeby, spośród których - oprócz fizjologicznych oraz potrzeby jedzenia i schronienia - jedną z ważniejszych w ogóle jest szacunek.

 

Szacunek dla dziecka jest podwaliną dla poczucia szacunku, jaki ma dla siebie samego i swoich potrzeb wyrosły z takiego dziecka dorosły człowiek, i poziom tego szacunku ma bezpośredni wpływ na jego zdrowie i ogólny dobrostan. Szacunek dla dziecka i jego potrzeb nie oznacza, iż należy każdą z jego potrzeb i marzeń - poza oczywistym niezbędnym dla przetrwania zestawem - spełniać, bo nie o to też dziecku chodzi. Chodzi natomiast o to, aby dziecko mogło zobaczyć ich ważność w oczach jego rodziców. Bez krytyki i pseudologicznego uzasadniania jak bardzo są oderwane od rzeczywistości, niedorzeczne czy nawet niewykonalne w danym momencie. Dziecko jest wbrew pozorom mocno osadzone w rzeczywistości i nie wymaga spełniania wszystkich jego życzeń. Kiedy jednak wie, iż to, czym się dzieli z dorosłymi, prezentuje dla nich wartość i jest godne szacunku, dorasta spokojne i wyrasta na dorosłego, który nie kastruje swoich potrzeb na każdym kroku dla “świętego spokoju” (czyjego zresztą? - czy kastracja czyichkolwiek potrzeb i marzeń może w rezultacie przynieść komukolwiek spokój? Należałoby się tego raczej bać i to panicznie, bacząc na późniejsze konsekwencje). Człowiek, którego potrzeby za młodu uznali za ważne otaczający go dorośli, nie potrzebuje wpadać w skrajności nadmiernej konsumpcji, aby - przeginając “pałę” w drugą stronę - usiłować bezskutecznie, bo przecież niedostatku szacunku dla marzeń z dzieciństwa nie da się uzupełnić jakimikolwiek zakupami - uznać ważność swoich potrzeb w ten chociaż kaleki sposób.

 

Wszyscy jesteśmy połączeni i co przynosi dobro jednemu - przynosi wszystkim bez wyjątku

Zauważanie, uznawanie i realizacja naszych własnych potrzeb przynosi nam dobro - niezależnie od czyjejkolwiek opinii na ten temat i wykrzywionej niezadowoleniem - z racji naszej decyzji o sprawieniu sobie czegoś - czyjejś twarzy. Korzyść i rzeczywiste dobro jednej osoby oznacza korzyść i dobro wszystkich ludzi bez wyjątku, nawet jeśli nie są oni w stanie świadomie tej wartości dostrzec w danym momencie. 

 

Zmiany, które pociągnie za sobą wcielanie w nasze życie nowej wartości - sprawianie sobie czegoś przyjemnego czy robienie czegoś dobrego dla siebie - na krótką metę mogą się tym osobom w naszym otoczeniu, które lubią tylko utarte szlaki (takie, że ciągle my dajemy im, a sobie nie - na przykład), nie podobać. Na dłuższą jednak mają szansę dostrzec dobry wpływ takiego naszego działania pośrednio i na nie - choćby przebywając w miłej atmosferze, którą wokół siebie - zadowoleni - wytworzymy.

 

Nie to jednak jako główny czynnik powinno nam przyświecać przy podejmowaniu decyzji o robieniu czegoś dobrego dla siebie. Nasze zadanie to widzieć dalej niż ci wszyscy wychowani w niedoborze przede wszystkim życzliwości dla siebie i innych ludzi, widzący cnotę w umniejszaniu, nieświadomie mylnie zakładający, iż dobro jest w stanie wyrosnąć na gruncie czyjegokolwiek nieszczęścia i niedostatku.

 

Aby potrafić cieszyć się z własnego dobra, potrzeba nam jasno wiedzieć, że nigdy nie robiliśmy nic złego potrzebując i chcąc jako dzieci. Być może dziś mylimy to z chciwością, pazernością i nadużyciem, które wiążą się z zaspokajaniem swoich potrzeb kosztem cudzej krzywdy. Być może przed tym chcieli nas ochronić nasi rodzice, abyśmy się tacy nie stali? Ten sposób wychowania jednak zakładał, iż nie należy chcieć w błędnym przekonaniu, że kiedy dajemy sobie - zabieramy innym i im przez to zabraknie. Na tej nieprawdzie, potwierdzanej krzywymi minami i cierpkimi komentarzami rodziców, kiedy czegoś dla siebie chcieliśmy, ograniczyliśmy zarówno siebie jak i innych - w niewinnej nieświadomości. W głębi duszy potrafimy jednak odróżnić czyjąś krzywdę od wyuczonej reakcji, kiedy ktoś wierzy, że robimy krzywdę, a nie że robimy ją naprawdę. To zasadnicza różnica. Czyjąś zbolałą minę interpretujemy jako krzywdę, którą wyrządzamy i jeśli nie nauczymy się jej właściwie postrzegać - jako cudzy strach, że zabraknie, przywoływany tylko naszym sięganiem po lepiej i więcej - utkniemy albo w rezygnowaniu z tego co dla nas dobre, albo zatrujemy każdą chwilę radości, którą zdecydujemy sobie podarować. Wybór jednak pomiędzy dobrem dla siebie i przez to dla innych, a “świętym spokojem”, w którym spokoju nie ma tak naprawdę ani grama, a za to jest krzywda i nasza i w gruncie rzeczy również innych - należy do nas. Krzywa mina nie zawsze towarzyszy krzywdzie. W wielu wypadkach towarzyszy dyskomfortowi wychodzenia ze starego, nie służącego nikomu myślenia, że robieniem czegoś dobrego dla siebie jesteśmy w stanie kogokolwiek skrzywdzić, umniejszyć czy czegokolwiek pozbawić. Na gruncie dobra może wyrosnąć jedynie dobro. Czasem tylko potrzeba nam w takich momentach popatrzeć na czyjąś krzywą minę okiem współczującego serca i … zrobić swoje, dając tym dobry przykład innym.

Powrót na górę strony

17 stycznia 2022

Lista artykułów

Lista kategorii tematycznych

zapraszam na mój profil na Instagramie:
pytania, które - zmieniając świadomość - zmieniają życie

Uzdrawianie siłami natury

Agnieszka Pareto

SESJE INDYWIDUALNE

online

KLIKNIJ po więcej informacji

KONTAKT

kontakt@agnieszkapareto.com