Realizować marzenia, sposób na marzenia

Jak polubiłam własne towarzystwo i przestałam siebie tępić

całe swoje życie zawzięcie się krytykowałam, umniejszałam i kopałam po kostkach, nazywając to mobilizowaniem i wykorzenianiem mojej krnąbrności i lenistwa. W momencie, kiedy to sobie uświadomiłam - przeraził mnie ten ogrom hejtu, jaki samej sobie zafundowałam i jaki grunt stworzyłam tym dla swojego życia...

 

 

 

 

 

 

 

Zachęta do działania kopniakiem? "Normalna" rzecz!

Odkąd pamiętam, patrząc w lustro i w ogóle myśląc na swój temat przy okazji robienia czegokolwiek czy nawet myślenia o czymkolwiek, miałam zawsze pod swoim adresem długą listę uwag i zastrzeżeń. A to twarz nie taka, a to figura nie taka, a to oczy za małe, a to nogi za grube, a to nos za duży, a to za wolno, a tamto niedokładnie, a tu "mogłam" się bardziej postarać, a tego "powinnam była" lepiej ugościć, a co ja taka "miękka" i "rozmemłana" - do roboty się "trzeba" wziąć porządnej, a nie bąki zbijać, kiedyś to kobiety rodziły i w pole szły, a ty sobie leżysz jak królowa? - wstydziłabyś się, "dziewucha" w domu, a taki "syf" naokoło - weź d... w troki i ogarnij się...

Ponieważ "oddychałam" takim powietrzem od urodzenia, nie miałam okazji zauważyć, że jest zatrute, bo też nigdy nie oddychałam innym - świeżym i odżywczym, więc nie miałam porównania. Do głowy mi nie przyszło, że jest w tym coś niewłaściwego. Przyjęłam kiedyś jako swój taki rodzaj motywowania mojej leniwej najwyraźniej osoby do jakiegokolwiek konstruktywnego wysiłku.

 

Inni to ludzie, ale ja to nie człowiek

Zauważyłam też po latach jako niezwykle interesujące zjawisko, że zupełnie inną miarkę i kryteria stosowałam wobec innych ludzi. W moim stosunku do innych oczywistością była empatia, uprzejmość, wyrozumiałość, cierpliwość i to wszystko, co kojarzy mi się dobrze z tak zwanym podejściem do człowieka. Kiedy tylko natomiast "zwracałam się" do siebie - mój "ton" lodowaciał, marszczyła się gniewnie brew i zwiększał pułap wymagań "dla mojego dobra".

 

Ta nierówność w traktowaniu umykała mojej uwadze przez wiele lat mojego życia, a jej "oczywistość" nie dała mi nigdy wcześniej do myślenia. Uczucia przykrości i głebokiego smutku i wręcz fizycznego skulenia się w sobie nie kojarzyłam z własnym traktowaniem siebie w ten sposób. Ba! Nie zauważyłam nawet, że przykrość i smutek w ogóle odczuwam. I że się w sobie zapadam i kurczę. To też było częścią mojego "naturalnego stanu" psychicznego, w którym się na co dzień znajdowałam. 
 

Kto to w mojej głowie do mnie "mówi"?

Pierwszy raz, gdy dotarło do mnie, że istnieje we mnie jakiś wewnętrzny "głos", to był moment zniecierpliwienia i złości, jakie zaczęłam odczuwać, patrząc z niesmakiem w lustro i myśląc, że znów jestem grubsza i brzydsza. Do tej pory oczywiste mi się wydawało, iż złości mnie własny "okropny" wygląd, w tym momencie jednak poczułam coś innego. Zdałam sobie sprawę z tego, iż złość pojawia się w związku z tym komentarzem we mnie. Aż chciało mi się głośno zawołać: "i kto to mówi?!!", "I co z tego, że tak wyglądam?!!", "Pilnuj swojego nosa i odczep się ode mnie!!!".

 

Jak grom z jasnego nieba spadła na mnie świadomość, że "ktoś" w mojej własnej głowie jest dla "mnie" bardzo niemiły i jest "mi" z tym źle. 

 

To był bardzo przełomowy moment w moim życiu. Po pierwsze dlatego, iż zdałam sobie sprawę, że jakieś "ja" w głębi mnie NIE CHCE BYĆ ŹLE TRAKTOWANE i jakieś inne "ja" tego złego traktowania się na każdym kroku dopuszcza. Zaciekawiło mnie bardzo to zjawisko i rozpoczęło długą drogę poszukiwań kto jest kim we mnie i jaki z tej wiedzy mogę zrobić użytek.

 

"Nie dokarmiać" hejtera, ale go zauważyć... i tyle

Zanim jednak zanurzyłam się w tematy głębi własnej osobowości, od momentu tego epokowego dla mnie odkrycia, zaczęłam po prostu ZAUWAŻAĆ w sobie te wszystkie "niemiłe odzywki" na temat mojego wyglądu, mojego myślenia, mojego działania i mojego praktycznie wszystkiego. Początkowo miałam odruch podjęcia z nimi "walki" czy "polemiki", a ostatecznie chęć "usunięcia" ich z mojego umysłu albo przynajmniej zmiany "na lepsze" i "sympatyczniejsze", ale jedyny skutek, który wówczas osiągnęłam, to były ciągnące się godzinami wewnętrzne spory i dyskusje, tysiące myśli na sekundę i całkowite psychiczne wyczerpanie. Próbowałam "przekonać" ten krytyczny "głos" we mnie, że jest inaczej niż "myśli", tłumacząc się gęsto dlaczego "jestem taka beznadziejna". Odniosłam na tym polu całkowitą porażkę. Zauważyłam też z przerażeniem, że robię z nim dokładnie to, co "on" próbuje robić ze "mną" - zmienić go... na "lepsze" niż jest.

 

Kiedy już całkowicie opadłam z sił i uznałam swoją "przegraną" w tym wewnętrznym sporze "kto ma rację" - "głos" nagle ucichł... Zauważyłam, że nie miałam sił go "przekonywać" i na niego reagować nawet złością czy przykrością i to wystarczyło, żeby zamilkł.

 

Spokój i samoakceptacja - naturalnym, bezwysiłkowym stanem

Dostrzegłam, że mój wewnętrzny "hejter" "zamknął się", gdy go przestałam "odpychać" i na niego reagować, jak to miało miejsce, gdy po jego "uwagach" upadałam na duchu i w duchu siebie nienawidziłam. Kiedy straciłam już wszystkie siły w tej nierównej "walce", dotarło do mnie, że mimo, iż czuję bezsilność i pustkę, jest mi dziwnie... lepiej - tak po prostu. Nie "robię" nic, a jest lepiej. Jakim cudem?

 

Przyjaźń bez zabiegania o nic

To nie był cud. To była normalność, której nie znałam, bo nigdy nie dane mi jej było wcześniej doświadczyć. Ale jednocześnie istniejąca jako "ustawienie fabryczne" - coś pierwotnego, wbudowanego w moje istnienie. Prosta, łatwa, bezwysiłkowa, nie wymagająca nic oprócz bycia sobą taką, jaką jestem - bez próby zmiany czegokolwiek. Wystarczyło jedynie, że zniknął "głos", który "dla mojego dobra" zawsze chciał, żebym była inna niż byłam, bo taka jak byłam - byłam nigdy nie dość dobra, aby móc się cieszyć z mojego istnienia i towarzystwa.

 

A może ten głos wcale nie zniknął? Może właśnie został nakarmiony, ale tym, co tak naprawdę go odżywiło - moją uwagą, a nie próbą zmieniania i jego? Może tak naprawdę, jak każda "istota", domagał się, aby go zauważyć i nie robić z tym nic więcej? Nie potrzebował, żeby z nim dyskutować, przekonywać, "wciskać" swoje racje. Po prostu przyjąć, że jest i jak tylko ma coś do powiedzenia - przyjąć to do wiadomości. Niech mówi, co ma do powiedzenia. "Ja" przecież nie muszę się z tym zgadzać.

 

Jakikolwiek był powód jego umilknięcia, od tego czasu zaczęła się moja przyjaźń samej ze sobą - i nie potrzeba mi było do niej wiele. Jej samoistnym początkiem stało się zwykłe spokojne zauważanie, kiedy odzywa się we mnie krytyczny "głos" - i jedynie przyjmując ten fakt do wiadomości, pozostawianie go bez żadnej na niego reakcji, aż stopniowo - dzień po dniu - zauważyłam, iż nie robiąc celowo nic, zaczęłam siebie lubić, szanować i doceniać wszystko to czym i kim jestem. Ot, tak.

 

Zaczęłam codziennie doświadczać skarbów tej przyjaźni, choć jedynym "wysiłkiem", który w nią wkładałam, było to, że ŻYJĘ.

Powrót na górę strony

01 lipca 2021

Lista artykułów

Lista kategorii tematycznych

zapraszam na mój profil na Instagramie:
pytania, które - zmieniając świadomość - zmieniają życie

Uzdrawianie siłami natury

Agnieszka Pareto

SESJE INDYWIDUALNE

online

KLIKNIJ po więcej informacji

KONTAKT

kontakt@agnieszkapareto.com